sobota, 24 czerwca 2017

#LIFESTYLE Ulubieńcy kosmetyczni

O kosmetykach nie pisałam już bardzo dawno. Oczywiście pomijając fakt, że OGÓLNIE dawno nie pisałam :)

Ale do rzeczy -  mała częstotliwość tego typu wpisów wynika z tego, że kiedy coś mi podpasuje, to używam tego w koło Macieju i nie widzę potrzeby zmian. No dobra, raz na jakiś czas zdarza mi się, że coś dokupię, ale generalnie jestem pod tym względem nudna jak flaki z olejem. 
Dlatego dziś też nie będzie jakiegoś strasznego szaleństwa, pokażę Wam to, czego używam od jakiegoś czasu i z czego jestem na tyle zadowolona, że chcę Wam to polecić. A czy się skusicie czy nie, to już Wasz wybór :)


Tak, jak wspomniałam na początku - wiele tego nie ma, więc zaczynamy:

1. Podkład Catrice HD LIQUID COVERAGE w odcieniu 020 Rose Beige. 
Pewnie większość z Was kojarzy szał, kiedy ten produkt pojawił się na rynku - nie mam pojęcia, z czego to wynikało, ale ten, komu wówczas udało się go dopaść w jakimkolwiek sklepie, miał poczucie, jakby co najmniej dokopał się do Bursztynowej Komnaty albo znalazł Świętego Graala! Ja też polowałam na niego całkiem długo, a w pewnym momencie odpuściłam, bo stwierdziłam, że no bez przesady, to jest przecież tylko podkład, więc nie będę za nim latała jak kot z pęcherzem po całej Warszawie! No i wtedy właśnie trafiłam przez przypadek na dostawę w Hebe :) Kupiłam, przetestowałam i przepadłam. To jest moje drugie albo nawet trzecie opakowanie i na pewno nie ostatnie.

Wiem, że podkład ma swoich zagorzałych zwolenników, ale i obrywa mu się w równym stopniu - że zapycha, że wysusza etc. Ja powiem tak - u mnie sprawdza się IDEALNIE - mam skórę mieszaną, raczej w kierunku suchej, wrażliwą, z tendencjami do uczuleń i serio - nie mogę powiedzieć o nim złego słowa. Świetnie się dopasowuje, kryje, ale nie robi maski, trzyma się cały dzień na twarzy i jedyne, do czego ewentualnie mogłabym się przyczepić (ale to już naprawdę gdybym bardzo się uparła) to fakt, że po dłuugim dniu zaczynam się trochę świecić. Z naciskiem na "trochę". Ale i tak go uwielbiam i jeśli tylko moja skóra się nie zbuntuje, to na pewno zostanie ze mną na długo.

2 i 3. Róż NARS ORGASM oraz HONEYBEE GARDENS


Pierwszego gagatka zapewne nie muszę nikomu przedstawiać, bo jeśli jakiś kosmetyk kolorowy możemy nazwać "kultowym", to NARS Orgasm z pewnością się do tej grupy zalicza. Przyznam się, że przez długi czas byłam przekonana, że w tym konkretnym przypadku jest to tzw. przewaga formy nad treścią, czyli po prostu rozbuchana reklama, a nie właściwości samego produktu. No i pewnie trochę tak jest. Być może można znaleźć coś tańszego, co nadal będzie wyglądało efektownie. Poza tym nie wykluczam, że do mojej karnacji lepiej pasowałby odcień np, Deep Throat albo Sex Appeal (swoją drogą jestem fanką tych erotycznych nazw!), ale cóż - jakiś czas temu stwierdziłam, że zaszaleję i przekonam się na własnej skórze, o co tyle hałasu. I nie żałuję. Róż jest piękny, ma drobinki (ale nie takie obscenicznie brokatowe, które robią z nas latarnię morską, tylko dające efekt połączenia z rozświetlaczem) i używam go z prawdziwą przyjemnością.

A jeśli zależy mi na delikatniejszym i bardziej naturalnym efekcie, to sięgam po moje odkrycie, czyli HONEYBEE GARDENS. Jak widać na zdjęciu poniżej, mam odcień Breathless i jest to jeden z najpiękniejszych różowych róży (nomen omen), jakie miałam - myślę, że przebija nawet Well Dressed z MACa , który uwielbiałam.



Pokazywany dziś produkt kupiłam w sklepie IHerb (na samym końcu podam Wam kod do zakupów, może ktoś będzie chciał skorzystać), a sama firma jest zdecydowanie warta polecenia. Produkują bowiem kosmetyki naturalne, wegańskie (chociaż nie gwarantuję, że cała ich oferta taka jest), wolne od parabenów, sztucznych barwników i chemikaliów. Myślę, że przy okazji poszukam innych produktów od Honeybee, bo różem jestem zachwycona - jak wspomniałam wyżej, jest bardzo delikatny, ale utrzymuje się na skórze długo i daje się łatwo stopniować.

4. Szminka E.L.F w odcieniu PERFECT PINK


Kolejny zakup z IHerb (być może kiedyś poświęcę temu sklepowi oddzielny wpis, bo przyznam się, że jestem od niego uzależniona - kupuję tam regularnie zarówno kosmetyki, jak i - przede wszystkim - probiotyki i suplementy).

Amerykańska firma e.l.f. (skrót od eyes/lip/face) jest dość znana i z tego, co wiem, lubiana, ma szeroką gamę kolorówki i - co istotne - bardzo dobry stosunek jakości do ceny - często jestem wręcz zaskoczona (pozytywnie!), kiedy sprawdzam opinie, a potem wyszukuję cenę danego produktu.

Co natomiast jest wyjątkowego w TEJ KONKRETNEJ szmince to fakt, że jej kolor dopasowuje się do naturalnego pigmentu naszych ust! Tak więc nie sugerujcie się zdjęciem, bo w opakowaniu szminka jest jasnoróżowa, natomiast na każdej osobie będzie wyglądała całkiem inaczej - fajne, co? Dodatkowo daje leciutki połysk (ale bardzo naturalny) i dzięki zawartości masła shea nawilża usta. Same plusy. Ja jestem bardzo zadowolona, bo na moich ustach daje efekt naturalny, ale jednocześnie podkreślony, a nie przerysowany. Idealna szminka na co dzień.

5. No i last but not least, czyli mój najnowszy nabytek (a właściwie prezent, bo dostałam go na urodziny, czyli naprawdę niedawno) - to woda perfumowana L'OCCITANE TERRE DE LUMIERE



Zapach ten "chodził" za mną od dłuższego czasu, ale niestety nie należy on do najtańszych, więc postanowiłam poczekać do urodzin właśnie i poprosić o niego najbliższych. I nie żałuję, bo od ponad dwóch tygodni jest ze mną dzień w dzień, a ja jestem nim nadal zachwycona. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że niewiele jest rzeczy tak subiektywnych jak preferencje zapachowe, więc oczywiście polecam przetestowanie go na swojej skórze.
Poniżej wkleję Wam informację z oficjalnej strony L'Occitane, gdzie będziecie mogły zorientować się, jakie są w nim nuty. Od siebie powiem tak - jest słodki, ale nie mdląco-męczący, w dodatku na skórze (mojej) zmienia się w coś ziołowo-miodowego, z lekkim powiewem lawendy. Wiem, że wiele osób zarzuca L'Occitane podszywanie się pod Mon Guerlain, ale ja się z tym nie zgadzam - psikałam się obiema wodami i Terre de Lumiere podeszło mi zdecydowanie bardziej. Tak więc - jak zawsze - warto sprawdzić na sobie.

Nuty głowy

różowy pieprz

bergamotka z Włoch Orpur

absolut z nasion piżmiana Orpur


Nuty serca

lawenda Orpur

miodowy wosk pszczeli z Laosu Orpur


Nuty bazowe

akacja

olejek z gorzkiego migdała

tonka z Wenezueli Orpur

Sylkolide (piżmo syntetyczne)


I to tyle na dziś, moi drodzy. Jak widać - wpis ewidentnie weekendowy (ale jest!). Zresztą co tu dużo mówić - sama lubię podglądać, czego używają inni, więc czemu nie miałabym się tym podzielić z Wami? A jeśli macie coś fajnego do polecenia (albo chcecie wyrazić swoją opinię na temat któregoś z ww produktów), to wiadomo, że z chęcią poczytam komentarze! 

PS. jeszcze tylko obiecany kod do sklepu IHerb. Działa to w ten sposób, że jeśli zarejestrujecie się, korzystając z poniższego linka lub przy realizacji zamówienia podacie ten kod: MTZ968, to do Waszych pierwszych zakupów dostaniecie rabat od 5$ (przy zakupach do 40$) do 10$ (przy kwocie powyżej 40$). Jak widać - opłaca się skorzystać :) Pamiętajcie jednak, że działa to wyłącznie przy pierwszych zakupach na IHerb! 

Link do zakupów:

https://pl.iherb.com/?rcode=MTZ968

KOD: MTZ968


A tymczasem miłej soboty i do napisania wkrótce!

niedziela, 18 czerwca 2017

#SERIALE Co obejrzałam//oglądam 2

Idąc za ciosem, dziś daję Wam znać o kilku serialach, jakie obejrzałam przez te kilka miesięcy i tych, które oglądam nadal. Czy wszystkie polecam? Niekoniecznie. Ale o tym przekonacie się sami za chwilę. 



zdjęcie z serwisu IMDB

To jest nowa produkcja i powiem od razu - jeśli ktoś uwielbiał Hannibala, a po jego zakończeniu odczuwa wewnętrzną pustkę i gorączkowo szuka czegoś, co ją wypełni, to niech już nie szuka, tylko zabiera się za oglądanie. Albowiem serial ten wyszedł spod ręki Bryana Fullera i to widać od pierwszych sekund. Wizualnie jest to prawie taki sam majstersztyk, jak wspomniany Hannibal - poszczególne sceny (nawet te maksymalnie krwawe i obiektywnie dość obrzydliwe) mają w sobie wyszukane piękno (choć jednocześnie wywołują spory dyskomfort). Ogólnie serial oglądam z rosnącą ciekawością, bo zrobiony jest świetnie, chociaż przyznam się, że pojęcia nie mam, w jaką stronę zmierza fabuła. No, ale faktem jest, że zupełnie nie znam powieści Neila Gaimana, na której oparta jest ta historia, więc nie wiem, czego się spodziewać (co jest plusem).

W telegraficznym skrócie dla tych, którzy ostatni rok przesiedzieli pod jakimś wielkim kamieniem i przegapili tę premierę - to jest współczesna (lub wręcz futurystyczna) wersja historii o reinkarnacji bogów i bóstw, którzy przygotowują się do walki o dominację. A w samym środku tej intrygi znajduje się główny bohater, Shadow Moon, który właśnie wyszedł z więzienia i zmaga się z osobistą tragedią.

Właściwie opisywanie fabuły nie ma tu najmniejszego sensu, bo tę opowieść trzeba po prostu chłonąć i dopiero później ewentualnie się nad nią zastanawiać - faktem jest, że podoba mi się zestawienie bogów symbolizujących to, co w znacznej mierze odeszło w zapomnienie, tradycji i dawnych wartości z ultranowoczesnymi bóstwami reprezentującymi przyszłość. Po kilku odcinkach jestem bardzo ciekawa, co będzie dalej i cieszę się na kolejny sezon.

No i nie mogę zapomnieć o aktorstwie - o Ricky'm Whittle, grającym Shadow Moona w życiu nie słyszałam i zastanawiam się, gdzie on się uchował, bo jest świetny (i do tego tak cholernie przystojny, że skarpetki opadają!!!). No a Ian McShane, jak ktoś celnie ocenił - chyba urodził się, żeby zagrać Mr. Wednesdaya (pomyśleć tylko, że tę postać miał zagrać pierwotnie Nicolas Cage - brrrr!!!!). Wisienką na torcie (póki co) jest jak zwykle cudowna Gillian Anderson jako Media. 

Ostrzegam jednak, że jeśli jesteście bardzo wrażliwi na brutalne i krwawe sceny, to Wasze nerwy mogą zostać wystawione na ciężką próbę - tu właściwie co najmniej połowa scen wywołuje u widza coś w rodzaju zachwytu zmiksowanego z totalnym obrzydzeniem (Hannibal się kłania). 

***
Jako, że lubię właściwie wszystko, co dziwne, nie mogłam oczywiście przegapić kolejnej oryginalnej produkcji, czyli Legionu.

zdjęcie z serwisu IMDB

I tu podobnie jak wyżej - ciężko jest opisać fabułę. Jest ona bowiem tak złożona, że właściwie co chwilę odkrywa się kolejną warstwę - wszystko zaczyna się od tego, że poznajemy głównego bohatera - Davida (świetny Dan Stevens, który przeszedł bardzo daleką drogę od nieco drętwego Matthew z Downton Abbey), który przebywa jako zdiagnozowany schizofrenik w szpitalu psychiatrycznym. No i tu zaczyna się zabawa - okazuje się, że jego choroba to tak naprawdę nie choroba (a może jednak?), tylko David jest jednym z najpotężniejszych mutantów, nieświadomym swoich zdolności. Trafia pod opiekę grupy innych osób o specjalnych "talentach", która w międzyczasie prowadzi walkę o przetrwanie. Opis brzmi beznadziejnie, bo tak jak wspomniałam, serial ten jest wielowymiarowy i w momencie kiedy myślimy, że już wszystko wiemy i nic nas specjalnie nie zaskoczy, nagle następuje obrót o 180 stopni i lądujemy niemal w punkcie wyjścia. 

Zastrzegam, że nie trzeba wcale lubić historii o mutantach, żeby wciągnąć się w Legion - wystarczy oglądać to z otwartą głową i trochę pozastanawiać się, jak to właściwie jest z osobami uznanymi za psychicznie chore - a co jeśli one tak naprawdę wskoczyły po prostu na kolejny, wyższy poziom ewolucji? :) 
***
Na koniec dorzucę serial, na punkcie którego młodsza część internetu oszalała, a z którym ja osobiście mam spory problem. Mowa o: 

zdjęcie z serwisu IMDB

Dla tych z Was, których ominęły bardzo nasycone emocjami dyskusje na ten temat, wspomnę pokrótce, że to serial o nastolatce, która popełniła samobójstwo (nie bójcie się, nie zdradzam tutaj jakichś kluczowych informacji, wszystko jest w oficjalnych opisach). Tyle że tutaj historia jest odwrócona - czyli śmierć Hanny jest punktem wyjścia. Zostawiła ona bowiem po sobie komplet kaset, na których omówiła wszystko, co jej się przydarzyło i co doprowadziło ją do tragicznego końca (tytułowe 13 powodów). Brzmi intrygująco, prawda? Zgadzam się.

Ale. A właściwie ALE.

Tym, co sprawia, że mam niemały problem z poleceniem tej produkcji komukolwiek jest sposób, w jaki twórcy przedstawiają samobójstwo. Otóż tu jest ono pokazane jako zemsta na tych, którzy byli dla bohaterki podli. W związku z czym ona im "pokazuje", że nawet zza grobu potrafi im nieźle dokopać.

I to jest największy zonk z tym serialem.

Wiem oczywiście, że tak naprawdę nie jestem nawet targetem twórców (wiekowo podchodzę już niestety pod grupę rodziców), ale może właśnie dlatego tak wyraźnie rzucają mi się w oczy wszystkie słabości tej historii. Pomijam już kompletnie nierealne nagromadzenie wszelakich nieszczęść, jakie mogą spaść na jedną dziewczynę, ale do tego dochodzi jeszcze irytująca dwuwymiarowość właściwie wszystkich postaci. A nie, przepraszam - właściwie wszyscy przedstawieni tu dorośli są jednowymiarowi - to są postaci wręcz karykaturalne, bo serio nie jestem w stanie sobie wyobrazić, że pies z kulawą nogą nie zorientowałby się przez tak długi czas, że coś jest nie tak. Do tego jeszcze właściwie żadna z osób nie wzbudza sympatii - Hanna, która chyba z założenia miała być fajną i wyluzowaną dziewczyną z sąsiedztwa jest tak denerwująca, emocjonalnie niedojrzała i naiwna, że przez połowę czasu miałam ochotę nią potrząsnąć i powiedzieć "dziewczyno, weź się w garść i zajmij się czymś, zamiast dramatyzować!". Nawet Clay, który nieco ratuje całą historię. momentami zachowuje się, jakby jego postać pisało pięć różnych, nie konsultujących się ze sobą osób.

Tak więc mimo wielkiego szału, jaki wywołał ten tytuł, ja jestem na nie. Powiem więcej - nie chciałabym, żeby moja hipotetyczna nastoletnia córka oglądała coś, co mocno sugeruje, że samobójstwo służy do "odegrania" się na tych, którzy nas skrzywdzili. Ten przekaz to moim zdaniem najbardziej niepokojąca i niebezpieczna rzecz związana z tą historią - wzmocniona dodatkowo faktem, że serial naprawdę wciąga (nawet jeśli tak jak ja, ogląda się go z rosnącą niechęcią). 

Na sam koniec napiszę jeszcze tylko, że dużym (jeśli nie jedynym) plusem tej historii na pewno jest muzyka. Myślę, że wiele młodych osób odkryło m.in. dzięki niemu  Joy Division, a z kolei kawałek pt. The Night We Met Lorda Hurona zostanie ze mną na długo. 

***
Miałam jeszcze zamiar wspomnieć o najbardziej wyczekiwanym powrocie ever, czyli 3 sezonie Twin Peaks (ci z Was, którzy są ze mną długo lub znają mnie osobiście, wiedzą, że to jest mój absolutny numer 1 wśród wszystkich seriali świata - poświęciłam mu zresztą oddzielny wpis TUTAJ). Postanowiłam jednak, że zaczekam do końca, bo po 6 dotychczasowych odcinkach ciężko cokolwiek powiedzieć, poza WTF, które ciśnie mi się na usta właściwie co 5 minut :) No i nadal czekam na Audrey Horne, bo bez niej ten serial dla mnie nie istnieje. Tak więc nie bójcie się, na pewno jeszcze wrócimy do tego tematu.

zdjęcie z serwisu IMDB

Standardowo ciekawi mnie, czy widzieliście któryś z ww tytułów, a jeśli tak, to co o nich myślicie. A może macie swoje typy do polecenia (lub unikania)? Zawsze chętnie zbieram kolejne inspiracje!

A jeśli ktoś czuje niedosyt, to TUTAJ  jest poprzedni wpis z tej serii. 

piątek, 16 czerwca 2017

Dzień dobry, czy zastałam Jolkę?

Khm, khm.

Gdyby to był serial telewizyjny, w tym momencie na ekranie pojawiłby się napis:

9 miesięcy później...

a potem oczywiście akcja ruszyłaby dalej z kopyta, bez zbędnej zwłoki. 

Ale że nie jest to serial (mimo że niekiedy mam co do tego poważne wątpliwości), to tym najwierniejszym z Was, którzy nie postawili jeszcze na mnie krzyżyka, należą się ze dwa słowa wyjaśnienia, co się ze mną działo, kiedy mnie nie było. 

Otóż moi drodzy - banał nad banałami - życie mnie dopadło. A konkretniej praca. Tak, wiem, narzekałam, jak jej nie było, a kiedy już ją mam, to mam chęć narzekać jeszcze bardziej. Bo owa praca nie dość, że wyssała ze mnie praktycznie całą życiową energię i entuzjazm, to jeszcze pozbawiła mnie wszelkiej kreatywności. Właściwie spokojnie mogłabym napisać książkę (i to w paru tomach) o sytuacjach, z którymi zetknęłam się w ciągu ostatnich kilku miesięcy i wierzcie mi, że byłby to niezły komediodramat. Z elementami horroru. Zakończony rozstrojem nerwowym głównej bohaterki. No, ale cóż, człowiek (oraz dwa wiecznie puste kocie brzuchy) na samym powietrzu długo nie pociągnie, więc chcąc nie chcąc (choć zdecydowanie bardziej NIE chcąc), dzień po dniu zwlekam się z łóżka, mamrocząc pod nosem "pracuję, żeby moje koty miały godne życie"... Żeby jeszcze tylko te dwa małe łobuzy doceniały moje poświęcenie...No ale wiadomo - od kochania to można mieć psa. A kot jest istotą wyższą. 

A co poza tym, że podpieram się nosem ze zmęczenia, a i tak nie mogę spać? Otóż stuknęła mi właśnie ... nie wchodząc w szczegóły - powiedzmy, że kolejna 18-tka z hakiem :) Nie żebym jakoś mocno się przejęła tą zmianą kodu, bo w sumie mentalnie i tak od lat oscyluję gdzieś w okolicach dwudziestu paru lat, ale tak jakoś wzięło mnie na wszelakie rozważania. No i między innymi stwierdziłam, że jednak spróbuję tu zajrzeć od czasu do czasu i zarzucić jakiś niespecjalnie wymagający intelektualnie temat, choćby po to, żeby pobudzić do myślenia te moje kilka szarych komórek, które jeszcze się ostały. Bo jak by nie patrzeć, lubię to miejsce i szkoda byłoby je tak całkiem zmarnować. Prawda? Dobra, nawet jeśli będę gadać wyłącznie do siebie - zawsze to lepsze niż rozwiązanie zastosowane przez bohatera filmu Falling Down (to ten z Michaelem Douglasem i kijem bejsbolowym, jakby ktoś nie pamiętał). 

Myślę, że za jakąś chwilę podzielę się z Wami kilkoma serialowymi ulubieńcami, bo to jest jeden z moich stałych sposobów na odreagowywanie stresu i trochę mi się tych tytułów uzbierało w międzyczasie. 

Dam też znać, co ciekawego przeczytałam/czytam. 

Ale to za moment, jak już złapię oddech i wyjdę z szoku, że jednak coś mi się udało tu napisać :) 

Swoją drogą ciekawe co u Was słychać - mam nadzieję, że życie jest dla Was łaskawsze niż dla mnie. 
Follow on Bloglovin
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...