sobota, 16 września 2017

"LIFESTYLE Mamy wrzesień, czas na #teamjesien!

Mamy jesień, mamy jesień! 

Z góry przepraszam za moją ekscytację (przejawiającą się m.in. w tytule z cyklu "nie czuję jak rymuję") tych z Was, którzy nadal są w trakcie rozpaczania po zbyt krótkim/zbyt zimnym/zbyt deszczowym/zbyt* (*wstaw dowolne określenie) lecie, ale jeśli znacie mnie osobiście lub jesteście tu ze mną dłużej, to zapewne wiecie doskonale, że należę całym sercem do #teamjesien i po prostu uwielbiam tę porę roku! Poprzedni wpis z tej serii możecie znaleźć TUTAJ (właściwie mogłabym go spokojnie przekleić w całości, bo nic się nie zmieniło).


Zawsze niecierpliwie czekam na koniec sierpnia, żeby móc już "na legalu" zacząć się krzątać i ogarniać swoje mieszkanie, przygotowując je na nadchodzące chłodniejsze miesiące - co oznacza np. kupowanie nowych poszewek na poduszki, wyciąganie koców, swetrów i ciepłych kapci, dyniowe i jesienne świeczki, no i ogólnie pożegnanie z pastelami na rzecz ciemniejszej kolorystyki. 


W tym okresie zazwyczaj szykuję też sobie zapasy filmów i seriali do oglądania wieczorami, bo taka ze mnie rozrywkowa ciotka, że od biegania po knajpach, zdecydowanie wolę zacisze swojego mieszkania. A co - wolno mi :) #granniejo

A jeśli jesteśmy w temacie filmowym, to przyznam się Wam do czegoś. Otóż w tym roku po raz pierwszy w życiu (sic!) obejrzałam Harry'ego Pottera... Mam nadzieję, że po drugiej stronie ekranu nie odbył się właśnie zbiorowy jęk rozpaczy, połączony z facepalmem... Ale powiem tak - w momencie, kiedy Harry pojawił się na świecie, ja byłam już, za przeproszeniem, starą dupą i opowieści o małoletnim czarodzieju jakoś nie bardzo wpisywały się w moje upodobania czytelnicze (a potem filmowe). Tak więc oczywiście byłam świadoma całego hype'u wokół tej historii, ale omijałam to raczej szerokim łukiem. Ponieważ jednak mam teorię, że na starość dziecinnieję, to uznałam, że moment, kiedy w sumie mogę już spokojnie zacząć się zajmować organizowaniem sobie kryzysu wieku średniego jest idealnym czasem na to, żeby nadrobić tę zaległość. Zorganizowałam więc sobie w któryś weekend maraton filmowy z Harry'm i przyznam się, że trochę przepadłam, bo...mi się spodobało :) (mówiłam - dziecinnieję!) Idąc więc za ciosem, obejrzałam wszystkie części, które teraz nieodmiennie będą mi się kojarzyły w 100% z jesienią, więc nie wykluczam, że jeszcze do nich wrócę. 

Z jesienią kojarzą mi się oczywiście również klimatyczne kryminały. Ostatnio, pod wpływem IG, zapoznałam się z bardzo głośnym tytułem "Nocny film" Marishy Pessl i powiem tak - lekko się rozczarowałam. Ale zaznaczam - LEKKO! Żeby nie było, że zaraz zostanę zlinczowana przez wszystkie osoby, które w social mediach zamieszczają peany na temat tejże książki. Ja po prostu spodziewałam się (zwłaszcza po tym szale, jaki obserwowałam na niektórych profilach) czegoś więcej. To jest bardzo przyzwoicie napisana książka. Jest wciągająca, dość oryginalna i szybko się czyta. I to właściwie tyle. Bo "klimatu jak z Twin Peaks" i żadnego podwójnego dna to ja w niej moi drodzy nie znalazłam. A szukałam, wierzcie mi. Dlatego powiem tak - polecam ją, bo jest ok, natomiast z pewnością nie jest to pozycja, do której wrócę i która będzie mi zaprzątać jakoś dłużej myśli. I to tyle w tym temacie. 

W ogóle to nie wiem, jak Wy, ale ja mam tak, że chociaż kryminały i thrillery czytam regularnie przez cały rok, to mimo wszystko jesienią i zimą robię to jeszcze chętniej - może to kwestia mniejszej ilości słońca i jakiejś takiej sezonowej nastrojowości? W każdym razie krótsze dni i chłodniejsza aura zawsze idą u mnie w parze z odkrywaniem nowych zbrodni. 

Co z kolei przypomniało mi o jeszcze jednej książce, którą przeczytałam niedawno i którą serdecznie polecam wszystkim moim pokrewnym mrocznym duszom. Mówię o "Zbrodni niedoskonałej" duetu Katarzyny Bondy i Bogdana Lacha. W skrócie - Katarzyny Bondy pewnie nie muszę Wam przedstawiać, bo jeśli ktoś lubi kryminalne klimaty, to zapewne ją kojarzy - to ona jest autorką serii o Hubercie Mayerze (nomen omen - profilerze), a także drugiej o Saszy Załuskiej (przyznam szczerze - nie jestem mega fanką żadnej z nich). 
Z tym, że od razu zastrzegam - "Zbrodnia niedoskonała" to nie jest powieść! To jest efekt współpracy pisarki/dziennikarki z najsłynniejszym (bo czy nadal jedynym, tego nie jestem pewna) polskim policyjnym profilerem - Bogdanem Lachem. Najogólniej mówiąc, jest to opis autentycznych spraw kryminalnych, zarówno tych zamkniętych, w których sprawcy zostali ujęci i osądzeni, jak również tych, które jeszcze się toczą. To, co jest interesujące, to spojrzenie na dochodzenie z punktu widzenia profilera właśnie - za każdym razem mamy opis tego, co się wydarzyło oraz na jakim etapie było śledztwo w momencie wkroczenia na scenę B. Lacha, a następnie tego, jak konkretnie jego praca wpłynęła na postępy w ujęciu przestępcy. Oczywiście to nie jest pozycja naukowa, więc jeśli ktoś szuka "twardych" informacji na temat profilowania, to odsyłam go do literatury specjalistycznej, ale osobom, które chciałyby trochę "liznąć" ten temat, bez analizowania nieskończonej liczby źródeł, powinno się spodobać. Można też przy okazji kolejnych spraw, "poćwiczyć" swój zmysł profilerski, analizując zachowania sprawców równolegle z bohaterem książki i sprawdzić, na ile nasze spostrzeżenia okażą się trafne. Przyznam się, że dla mnie była to naprawdę ciekawa lektura, no ale faktem jest, że mam na tym punkcie leciutkie skrzywienie (tym z Was, którzy w to wątpią, przypominam TEN WPIS :)  

Chwilowo to by było na tyle jesiennego update'u. Dajcie znać, czy też jesteście w #teamjesien i czy oglądaliście/czytaliście ostatnio coś interesującego! 

wtorek, 29 sierpnia 2017

#KSIĄŻKI Zagubieni narcyzi, czyli o książce "Pokolenie ja. Niezdolni do relacji" Michaela Nasta

Na zakończenie kolejnego miesiąca, nowa książka - tym razem ani nie kryminał, ani nie pozycja typowo psychologiczna, raczej coś z pogranicza socjologii i obyczajówki, zawierająca w sobie mnóstwo zaskakująco trafnych obserwacji o współczesnych trzydziesto- i czterdziestolatkach. Piszę - zaskakująco, bowiem jej autor nie jest ani terapeutą ani socjologiem, a po prostu kimś obdarzonym spostrzegawczością oraz sporym poczuciem humoru (dwie świetne cechy, notabene!).


Nie martwcie się jednak - "Pokolenie ja. Niezdolni do relacji" to nie jest żaden "Coelho dla milenialsów" ani Beata P. z jej pseudogłębokimi przemyśleniami - Michael Nast w odróżnieniu do powyższych, nie sili się na to, żeby brzmieć mądrzej od innych - on po prostu opisuje swoich znajomych oraz siebie. Robi to jednak na tyle uniwersalnie, że spokojnie można dopasować opisy i przygody (względnie) młodych Berlińczyków do naszego własnego otoczenia. W dodatku wszystko to okraszone jest sporą dawką ironii, więc książkę czyta się szybko i przyjemnie. Mimo to warto zatrzymać się przy jakimś konkretnym fragmencie i przemyśleć go sobie nieco uważniej. 

"Czterdziestolatkowie uchodzą za nowych trzydziestolatków, ale gdy moi rodzice rozmawiają o czterdziestoletnich synach swoich znajomych, uderza mnie, jak staro to brzmi. Póki znienacka nie dopadnie mnie myśl, że sam jestem w tym wieku." - brzmi znajomo? Jeśli tak, to czytajcie dalej :)

Nast sporo pisze o współczesnych związkach - i to zarówno o ludziach, zgodnie z polskim podtytułem, "niezdolnych do relacji", takich, którzy miotają się we wszystkie strony w wiecznym poszukiwaniu "czegoś lepszego", jak również o tych, którzy teoretycznie są z kimś, ale mimo to trudno ich nazwać szczęśliwą parą. 

(...) koniec końców oduczyliśmy się kochać samych siebie. Mylimy miłość własną z narcyzmem.(...) Żyjemy w końcu w narcystycznym społeczeństwie, a narcyzm jest oznaką niepewności, zawyżonej samooceny, ignorującej wszystkie słabości. To autoprojekcja zależna od bezustannego utwierdzania się we własnych przewagach. Miłość narcystyczna jest tęsknotą za życzliwym lustrem, w którym człowiek widzi pochlebny dla siebie obraz.(...) Chcemy zakochać się w nas samych, we własnym wyobrażeniu o tym, jacy jesteśmy, jakimi chcielibyśmy widzieć samych siebie." 

Jednak to nie jest wyłącznie książka o związkach uczuciowych, ale ogólnie o relacjach z ludźmi - autor pisze też o pracy, o tym jak przez lata zmieniał się stosunek kolejnych pokoleń do sposobu, w jaki zarabiamy na życie, o naszych oczekiwaniach i o tym, żeby uważać na pułapki niewygodnych i rozsądnych rozwiązań "na chwilę" - jak bowiem wszyscy doskonale wiemy, prowizorki są z reguły najtrwalsze, a z upływem czasu coraz trudniej przychodzi nam podjęcie decyzji o radykalnej zmianie. Oczywiście przy niektórych fragmentach uśmiechałam się pod nosem z lekkim pobłażaniem, bo stwierdzenie, że lepiej rzucić pracę na etacie, która nie daje nam satysfakcji niż po latach żałować, że się tego nie zrobiło trąci na kilometr młodzieńczą naiwnością, ale z drugiej strony może reaguję właśnie tak, bo sama nie mam odwagi na taki krok? Faktem jest, że często przy tej lekturze przyłapywałam się na tym, że kiwam głową do autora, widząc w opisywanych sytuacjach i reakcjach samą siebie - przypominałam sobie, jaka byłam jeszcze 10 lat temu (znacznie odważniejsza!) i kilka razy przeraziła mnie brutalna szczerość Michaela, zwłaszcza kiedy któryś raz powtórzył, że "gdy ciągle powtarzamy 'teraz jeszcze nie', to może się okazać, że w którymś momencie stwierdzimy, że ciągle czuliśmy się zbyt młodzi - a nagle jesteśmy zbyt starzy. Zupełnie nieoczekiwanie." 

Podkreślam jednak, że to w żadnej mierze nie jest poradnik - wszystkie te spostrzeżenia są nam podawane w formie lekkich felietonów, a całość jest podzielona na bloki tematyczne - mamy więc wspomniane związki, pracę, starzenie się oraz ogólnie pojęte trendy, z którymi autor rozprawia się na samym końcu. To też naprawdę ciekawa część (tzn nie żeby poprzednie były nieciekawe, ale jakoś muszę sobie to różnicować dla własnej wygody) - mamy tu i media społecznościowe, i Internet, i instagramowe filtry, za pomocą których przekłamujemy rzeczywistość, a nawet weganizm (ale nie w pojęciu światopoglądu, tylko właśnie jako "modę"). Ostatni rozdział zatytułowany jest "Diagnoza: Pokolenie ja" i jest czymś w rodzaju krótkiej i ironicznej autodiagnozy właśnie, zarówno w odniesieniu do autora książki, jak i całej grupy, na której skupia się on w swojej publikacji. Punktem wyjścia staje się opisanie kryteriów zaburzeń więzi, które u danej jednostki wprawdzie stanowią już niepokojący objaw, ale na dobre dają do myślenia w momencie, w którym, jak zauważa Nast - zaczniemy odnosić je do systemu, w którym żyjemy i w którym się urodziliśmy.  "Jesteśmy towarem uszkodzonym, ponieważ tak nas uformowało społeczeństwo, w którym się urodziliśmy. (...) Nasze społeczeństwo jest w końcu zbudowane zgodnie z zasadą ekonomii: celem życia jest nieustanny wzrost, a z tym wiąże się coraz większa konsumpcja. (...) I to właśnie jest problem. Gospodarka, dla której żyjemy. Ona jest ośrodkiem naszego społeczeństwa - a nie człowiek." 

I dalej: "(...) widać ludzi, którzy najwyraźniej zatracili zdolność do czegokolwiek, co naprawdę ważne - zdolność kochania, bycia dla siebie i innych albo myślenia w zniuansowany sposób. (...) Chodzi wyłącznie o autoinscenizację i pieniądze. (...) Maska i tożsamość zlały się ze sobą, połączyły w nierozdzielną całość. Sztuczny twór. Takie są wzorce dla dorastającego pokolenia. Reprezentują zasadniczą niezdolność do tworzenia związków w naszych czasach: utratę związku z samym sobą." 

Nie twierdzę, że "Pokolenie ja" to jest książka wybitna, która będzie miała siłę zmienić życie i podejście całego pokolenia, ale uważam, że to książka dobrze obrazująca osoby urodzone pod koniec lat 70. i w latach 80. ubiegłego wieku - tę zagubioną generację, która nie ma łatwo, bo stojąc niejako w w rozkroku musi radzić sobie ze zmianami, o których nasi rodzice nie mieli zielonego pojęcia, a które dla dzieciaków z lat 90. są tak naturalne, jak oddychanie - mówię tu zwłaszcza o ogromnej zmianie, jaka zaszła przez ostatnie lata w podejściu do drugiego człowieka. Mam wrażenie, że kiedyś ludziom bardziej zależało i byli bardziej skłonni podejmować walkę. Dziś natomiast ogromny wybór (pozorny!), jaki mamy przed sobą sprawia, że znacznie częściej spotykane jest podejście "nie, to nie" oraz "jak nie Ty, to inny". Obojętniejemy na wszystko, bo wiemy, że za chwilę możemy znaleźć i spotkać lepszego mężczyznę/kobietę/pracę - nawet jeśli tak naprawdę to jest tylko nasze "wishful thinking", nieoparte na żadnych konkretnych podstawach. I to jest właśnie współczesna tragedia - wydaje się, że świat stoi przed nami otworem, a potem zachowujemy się jak osiołek z przypowieści, który w obliczu zbyt dużego wyboru ostatecznie umiera z głodu, bo aż do końca nie może się zdecydować. 

Dlatego właśnie uważam, że to książka warta uwagi. I tego, żeby poświęcić jej jeden czy dwa wieczory (jak wspomniałam, czyta się ją bardzo szybko) i zastanowić się chociaż przez chwilę nad własnym życiem oraz tym, czy nie jest przypadkiem tak, że żyjemy trochę "na próbę", w oczekiwaniu na właściwy czas? Pamiętajmy, że ten czas może nigdy nie nadejść i nagle obudzimy się starzy, bo jak powiedział kiedyś przywołany przez Nasta aktor Henry Hubchen - "Człowiek się nie starzeje. W pewnej chwili budzi się rano i jest stary". 

Co Wy na to? Zgadzacie się z tezami stawianymi przez autora, że jesteśmy pokoleniem coraz mniej zdolnym do głębokich relacji z innymi? I że zmiany, jakie zachodzą we współczesnym społeczeństwie, wpływają na osłabienie więzi międzyludzkich i tworzą "pokolenie Tindera", powierzchowne i nastawione na błyskawiczną gratyfikację? 

sobota, 8 lipca 2017

#KSIĄŻKI Dlaczego robimy to, co robimy czyli o książce "Najmądrzejszy w pokoju" Thomasa Gilovicha i Lee Rossa

O “Najmądrzejszym w pokoju” myślałam od momentu, kiedy tylko zobaczyłam jego zapowiedź na stronie wydawnictwa Smak Słowa. Dlatego też właściwie z miejsca książka ta znalazła się na liście moich urodzinowych prezentów (dzięki, Krzyśku!). Psychologia interesuje mnie od dawna i kiedy tylko nie pochłaniam kolejnego mrocznego kryminału, jest spora szansa, że zagłębiam się właśnie w jakiś tytuł z tego gatunku. Uwielbiam dowiadywać się nowych rzeczy o ludzkiej psychice, albo potwierdzać to, co już wiem (lub czego się intuicyjnie domyślam). Ponadto ciągnie mnie do „ciemnej” strony, więc siłą rzeczy wszystkie tematy związane z mrocznymi zakątkami fascynują mnie jeszcze bardziej, ale o tym będzie kiedy indziej. 




Bo „Najmądrzejszy w pokoju” to psychologia ale w tej jasnej odsłonie. Autorzy w bardzo przystępny i przyjemny sposób przedstawiają 5 istotnych tematów poruszanych przez współczesną psychologię społeczną i pokazują w jaki sposób możemy w codziennym życiu unikać związanych z nimi pułapek i manipulacji.

Przyznam się, że czytałam tę pozycję z wypiekami na twarzy i różowym zakreślaczem w dłoni, niemal co chwilę chichocząc do siebie ze słowami „ha! Dokładnie!” – nie wiem, czy to najlepsza rekomendacja, ale lepszej nie wymyślę :) 
Najprościej zresztą będzie, jeśli skrótowo opiszę poruszane przez psychologów tematy, a Wy zobaczycie, czy taka tematyka Was interesuje. 

Ostrzegam jednak, że będzie dużo czytania!



1. ILUZJA OBIEKTYWIZMU  

Ten temat najlepiej opisuje zdanie, kilkukrotnie przywoływane w książce, a mianowicie (parafrazuję teraz), że każdy kierowca uważa, że ten kto jedzie szybciej od niego, jest szaleńcem, a ten kto jedzie wolniej, jest idiotą. Brzmi znajomo? No właśnie :)

Innymi słowy - wszyscy w mniejszym lub większym stopniu zakładamy, że nasze spostrzeżenia są wiernym odbiciem rzeczywistości i przez to uważamy, że są one prawdziwe, trafne i obiektywne. A guzik! W psychologii tę iluzję, że widzimy świat takim, jakim jest rzeczywiście nazywa się "naiwnym realizmem". Warto jest się nad tym chwilę zastanowić, zanim zaczniemy się wykłócać z innymi, że "oczywiście, że to my mamy rację, bo przecież wiemy lepiej!" - i warto pamiętać, że jak podkreślają autorzy - "nasze spojrzenie na rzeczywistość jest tylko tym, czym jest - spojrzeniem, a nie obiektywną oceną tego, co jest naprawdę". Już zresztą Benjamin Franklin zauważył "Większość ludzi (...) uważa, że posiadła całą prawdę i że każdy, kto myśli inaczej, jest w błędzie". Taka ciekawostka :)

W tym samym rozdziale pojawia się jeszcze jedno genialne moim zdaniem spostrzeżenie, a mianowicie, że na dobrą sprawę bzdurą jest stwierdzenie "czyń drugiemu to, co chciałbyś aby i tobie uczyniono". A dlaczego? Ano właśnie dlatego, że każdy z nas jest inny, mamy różne gusta, preferencje i odczucia, więc to trochę ryzykowne. No i zawsze bezpieczniej jest trzymać się starej zasady - "nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe" - tu jest większa szansa, że nie wpakujemy się na jakąś towarzyską minę. 

Podsumowując - autorzy podkreślają, żeby pamiętać, że "nasz pogląd na świat nie jest niczym więcej niż tylko poglądem ukształtowanym przez nasz punkt widzenia, naszą historię i osobistą wiedzę", a co za tym idzie - wcale nie musi być bardziej trafny niż stanowisko kogoś innego. Howgh. 

2. WPŁYW SYTUACJI 

Ten rozdział skupia się na tym, jak łatwo można kogoś (więc również i nas) zmanipulować i namówić do różnych rzeczy, jedynie odrobinę zmieniając podejście.

Jak się okazuje - "ludzie mają trudności z odrzuceniem prośby niestandardowej - takiej, która nie jest prośbą o pieniądze, poświęcenie czasu albo pożyczenie czegoś wartościowego. Większość ludzi ma wprawę w odrzucaniu tego typu próśb, ale nie dysponuje gotowym scenariuszem odmowy w wypadku prośby niezwykłej". 
Poza tym z natury większość z nas jest po prostu dość leniwa, więc np. znacznie lepiej sprawdza się zasada domniemanej zgody (rezygnacja z której wymaga podjęcia choćby minimalnego wysiłku) aniżeli wymaganie od kogoś specjalnego wyrażenia jej w jakikolwiek sposób - wówczas większości ludzi po prostu nie będzie chciało się podjąć tego "trudu".

Tak więc jeśli chcemy żeby coś zadziałało, tam gdzie jest to możliwe, lepiej jest przyjąć rozwiązanie domyślne, rezygnacja z którego będzie wymagała podjęcia jakichkolwiek działań. Podobnie rzecz ma się np. ze spożywaniem mniejszych porcji (albo w ogóle ograniczeniem czegokolwiek) - jeśli nałożymy sobie porcję na mały talerz, jest spore prawdopodobieństwo, że nie będzie nam się już chciało wstać po dokładkę, natomiast gdybyśmy od razu napakowali sobie górę jedzenia, to pewnie z rozpędu i trochę automatycznie zjedlibyśmy więcej. To samo ze słodyczami - jeśli nie mamy w domu żadnych zapasów i spełnienie naszej zachcianki wymaga od nas pójścia do sklepu, jest szansa, że w międzyczasie odechce się nam słodkiego. Proste? Proste :)

W tym samym rozdziale autorzy przywołują również słynny (i dość drastyczny) eksperyment Milgrama - pewnie większość z Was go kojarzy - chodziło o zbadanie posłuszeństwa wobec autorytetu, a polegało to na tym, że "nakazywano" uczestnikom aplikowanie wstrząsów elektrycznych drugiej osobie, a następnie stopniowe zwiększanie ich mocy aż do niebezpiecznej granicy. Oryginalne testy przeprowadzono w USA w latach 60. XX wieku, ale później powtarzano go wielokrotnie w różnych konfiguracjach (nawet w Polsce). Jeśli nie słyszeliście o tym eksperymencie, warto o nim poczytać - można sporo się dowiedzieć o ludzkiej psychice. A wniosek, jaki wysnuwają psycholodzy, jest taki - warto wykorzystywać metodę małych kroków w codziennym życiu - żeby unikać tzw. równi pochyłej i sytuacji pozbawionych łatwej drogi wyjścia. Większość zarówno bohaterskich czynów, jak i najgorszych bestialstw, zaczyna się stosunkowo niewinnie - od jakiegoś drobiazgu i potem zaczyna to trochę działać jak kula śnieżna. Dlatego np. jeśli mamy problem z zabraniem się do pracy, to zróbmy cokolwiek, zamiast czekać np na wenę (to jest świetna uwaga dla mnie!) - warto napisać np. kilka zdań. Lub zrobić kilka przysiadów, jeśli mamy problem ze zmotywowaniem się do ćwiczeń :) 

3. DOBÓR SŁÓW

Żeby nie rozwlekać tego wpisu w nieskończoność (oraz żeby zachęcić Was do lektury całej omawianej przeze mnie książki!), postaram się wspomnieć o pozostałych rozdziałach tylko pokrótce, wymieniając aspekty, które najmocniej przemówiły do mnie.

A więc:
"większość ludzi - nawet tych znanych z egoizmu - jest gotowa postąpić jak należy, jeśli oczekuje, że inni zachowają się tak samo (zwłaszcza gdy jest obserwowana" - [uwaga na marginesie - obserwacja może być nawet "pozorna" - patrz eksperyment z płaceniem za kawę w przypadku gdy nad ekspresem powieszono plakat z oczami - genialne!]. I odwrotnie - w sytuacjach, w których dominują normy dbałości o własny interes, nawet ludzie, którzy na ogół troszczą się o dobro ogółu, nie chcą wyjść na frajerów". 

"Sposób, w jaki interpretujemy sytuację, wpływa na nasze zachowanie na dwa sposoby. Nasze wyobrażenie na temat tego, o co chodzi w danej sytuacji, determinuje nasze myśli, uczucia i działania w reakcji na nią. (...) To, jak interpretujemy sytuację, wpływa też na znaczenie, jakie przypisujemy własnym możliwym działaniom, a co za tym idzie - determinuje nasze decyzje. Czy okażę się durniem, jeśli nie spróbuję osiągnąć najwyższego zysku? Czy odmowa byłaby nieuprzejma?".

W pewnym stopniu ludzkie sądy i decyzje zależą od tego, w jaki sposób zręczny manipulator przedstawi daną sprawę poprzez taki, a nie inny dobór słów (np. sekretarz wojny lub sekretarz obrony, odsetek uratowanych zamiast liczby zabitych etc.).

4. PRYMAT ZACHOWANIA 

W megaskrócie - UDAWAJ TAK DŁUGO, AŻ STANIE SIĘ TO PRAWDĄ. 
Czyli - "nasza postawa i to, jak się zachowujemy, wykonując różne działania, może wpłynąć na to, jak się czujemy, a także (...) na osiągane przez nas wyniki".

A także - ludzie na ogół czują potrzebę zracjonalizowania swoich wyborów - jeśli więc z jakiegoś powodu podjęliśmy taką, a nie inną decyzję, to wiadomo, że będziemy szukać argumentów za tym, że była to decyzja słuszna (nawet jeśli w głębi duszy wiemy, że to nieprawda). Czasem fajnie jest sobie uświadomić takie pozornie banalne kwestie.

5. DZIURKI OD KLUCZA, SOCZEWKI I FILTRY

W tej części pojawia się kilka bardzo trafnych uwag, takich jak np. kwestia naszych ograniczeń (w tym m.in. fizycznych, takich jak to, że nawet jeśli wydaje nam się, że widzimy coś dokładnie, to przecież nie mamy tak naprawdę pojęcia co dzieje się np za nami, bo nie mamy oczu z tyłu głowy!) - w danym momencie możemy przechowywać w umyśle zaledwie od pięciu do dziewięciu informacji. Także "soczewki", przez które patrzymy (ideologiczne etc.) są kolejnym ograniczeniem. Ponadto informacje, do których mamy łatwy dostęp, często stanowią jedynie niewielki skrawek właściwej informacji, która jest nam potrzebna.

W rozdziale tym skupiamy się na podziale na umysł intuicyjny oraz racjonalny.
"Umysł intuicyjny jest bardziej impulsywny niż racjonalny i bardziej skłonny do działania - do sformułowania oceny i dokonania wyboru określonego sposobu postępowania - bez przeanalizowania informacji, które nie są bezpośrednio dostępne jego uwadze." Dlatego też  warto pamiętać, że "dużą część błędów popełniamy nie dlatego, że prawidłowa odpowiedź jest za trudna, ale dlatego, że odpowiedź błędna przychodzi nam zbyt łatwo". 

Nie zapominajmy również o naszej skłonności do tego, "by bez namysłu przyjmować informacje, które potwierdzają nasze poglądy, a jednocześnie krytycznie przyglądać się tym, które są z nimi sprzeczne."
Autorzy namawiają do tego, abyśmy stale próbowali "poszerzać dziurkę od klucza", przez którą spoglądamy na świat - poprzez nawyk wykraczania poza "instynktowną skłonność umysłu do brania pod uwagę przede wszystkim przypadków potwierdzających Twoją opinię. Przyjmij zalecaną przez naukowców strategię zastanowienia się nad możliwością przeciwną". 
Bardzo celną uwagą jest również ten cytat: "możesz rzucić nowe światło na to, który produkt, propozycję czy osobę powinieneś wybrać, poprzez odwrócenie pytania i zastanowienie się, którą z tych możliwości należy odrzucić". 

I na koniec tej części książki jest jeszcze mowa o tzw. syndromie grupowego myślenia - "analiza niewielkiej liczby możliwości, selektywne gromadzenie informacji, presja na jednomyślność w grupie i powstrzymywanie się od krytycyzmu" - innymi słowy - "słucha się tylko tych, którzy w pełni się ze sobą zgadzają, co wzmacnia ustalone przekonania i tworzy sytuację sprzyjającą błędnym ocenom." 
A także: " członkowie grupy, nie zdając sobie z tego sprawy, na ogół rozmawiają o wiedzy wspólnej, a nie o informacjach będących w posiadaniu poszczególnych osób, nieznanych pozostałym".

No i jeszcze, że czasem warto spojrzeć na daną sprawę wychodząc poza kulturę, w której się wychowaliśmy (o tym też ostatnio słuchałam w jednym z podcastów o psychologii, które btw są moim odkryciem ostatnich miesięcy - wiem, że jestem ostatnia na tej imprezie, ale trudno).

Jak piszą autorzy - "trudno nam pojąć, że w oczach mieszkańców wielu rejonów świata, to nasza kultura wydaje się dziwna." Funkcjonuje już nawet określenie WEIRD, czyli Western, Educated, Industrialized, Rich and Democratic - które ma zwracać uwagę na te cechy naszej kultury, które odróżniają ją od reszty świata.



Ufff...

Nie mam pojęcia, czy ktokolwiek przebrnął przez cały ten wpis, ale przyznaję, że sama z przyjemnością przejrzałam raz jeszcze swoje notatki z lektury tej cholernie dającej do myślenia książki. Jeśli interesujecie się psychologią społeczną, to nie wyobrażam sobie, żebyście nie chcieli teraz zabrać się do lektury "Najmądrzejszego w pokoju". Zresztą jestem zdania, że ta lektura przydałaby się właściwie każdemu, bo po pierwsze dobrze jest znać swoje własne ograniczenia i wiedzieć, w jakie psychologiczne pułapki sami podświadomie wpadamy, a po drugie - ta wiedza jest szalenie przydatna w relacjach z innymi ludźmi. A tego przecież nie da się uniknąć.

Natomiast jeśli Was zanudziłam, to nie martwcie się - niedługo będzie zdecydowanie bardziej lajtowo, bo mam w głowie plan na luźny i rozrywkowy cykl.

A tymczasem - miłej soboty i reszty weekendu! Ja mam telefoniczno-mailowy dyżur, więc jestem uziemiona w domu (stąd m.in. czas na ten długaśny wpis), ale wyglądając przez okno, chyba niespecjalnie mam czego żałować...

Dajcie znać, co myślicie o tej i innych tego typu książkach - interesuje Was taka tematyka? A może macie do polecenia jakieś fajne tytuły? Ja jeszcze mogę dodać, że uwielbiam wydawnictwo Smak Słowa za dobór pozycji z serii "Mistrzowie psychologii". 

sobota, 24 czerwca 2017

#LIFESTYLE Ulubieńcy kosmetyczni

O kosmetykach nie pisałam już bardzo dawno. Oczywiście pomijając fakt, że OGÓLNIE dawno nie pisałam :)

Ale do rzeczy -  mała częstotliwość tego typu wpisów wynika z tego, że kiedy coś mi podpasuje, to używam tego w koło Macieju i nie widzę potrzeby zmian. No dobra, raz na jakiś czas zdarza mi się, że coś dokupię, ale generalnie jestem pod tym względem nudna jak flaki z olejem. 
Dlatego dziś też nie będzie jakiegoś strasznego szaleństwa, pokażę Wam to, czego używam od jakiegoś czasu i z czego jestem na tyle zadowolona, że chcę Wam to polecić. A czy się skusicie czy nie, to już Wasz wybór :)


Tak, jak wspomniałam na początku - wiele tego nie ma, więc zaczynamy:

1. Podkład Catrice HD LIQUID COVERAGE w odcieniu 020 Rose Beige. 
Pewnie większość z Was kojarzy szał, kiedy ten produkt pojawił się na rynku - nie mam pojęcia, z czego to wynikało, ale ten, komu wówczas udało się go dopaść w jakimkolwiek sklepie, miał poczucie, jakby co najmniej dokopał się do Bursztynowej Komnaty albo znalazł Świętego Graala! Ja też polowałam na niego całkiem długo, a w pewnym momencie odpuściłam, bo stwierdziłam, że no bez przesady, to jest przecież tylko podkład, więc nie będę za nim latała jak kot z pęcherzem po całej Warszawie! No i wtedy właśnie trafiłam przez przypadek na dostawę w Hebe :) Kupiłam, przetestowałam i przepadłam. To jest moje drugie albo nawet trzecie opakowanie i na pewno nie ostatnie.

Wiem, że podkład ma swoich zagorzałych zwolenników, ale i obrywa mu się w równym stopniu - że zapycha, że wysusza etc. Ja powiem tak - u mnie sprawdza się IDEALNIE - mam skórę mieszaną, raczej w kierunku suchej, wrażliwą, z tendencjami do uczuleń i serio - nie mogę powiedzieć o nim złego słowa. Świetnie się dopasowuje, kryje, ale nie robi maski, trzyma się cały dzień na twarzy i jedyne, do czego ewentualnie mogłabym się przyczepić (ale to już naprawdę gdybym bardzo się uparła) to fakt, że po dłuugim dniu zaczynam się trochę świecić. Z naciskiem na "trochę". Ale i tak go uwielbiam i jeśli tylko moja skóra się nie zbuntuje, to na pewno zostanie ze mną na długo.

2 i 3. Róż NARS ORGASM oraz HONEYBEE GARDENS


Pierwszego gagatka zapewne nie muszę nikomu przedstawiać, bo jeśli jakiś kosmetyk kolorowy możemy nazwać "kultowym", to NARS Orgasm z pewnością się do tej grupy zalicza. Przyznam się, że przez długi czas byłam przekonana, że w tym konkretnym przypadku jest to tzw. przewaga formy nad treścią, czyli po prostu rozbuchana reklama, a nie właściwości samego produktu. No i pewnie trochę tak jest. Być może można znaleźć coś tańszego, co nadal będzie wyglądało efektownie. Poza tym nie wykluczam, że do mojej karnacji lepiej pasowałby odcień np, Deep Throat albo Sex Appeal (swoją drogą jestem fanką tych erotycznych nazw!), ale cóż - jakiś czas temu stwierdziłam, że zaszaleję i przekonam się na własnej skórze, o co tyle hałasu. I nie żałuję. Róż jest piękny, ma drobinki (ale nie takie obscenicznie brokatowe, które robią z nas latarnię morską, tylko dające efekt połączenia z rozświetlaczem) i używam go z prawdziwą przyjemnością.

A jeśli zależy mi na delikatniejszym i bardziej naturalnym efekcie, to sięgam po moje odkrycie, czyli HONEYBEE GARDENS. Jak widać na zdjęciu poniżej, mam odcień Breathless i jest to jeden z najpiękniejszych różowych róży (nomen omen), jakie miałam - myślę, że przebija nawet Well Dressed z MACa , który uwielbiałam.



Pokazywany dziś produkt kupiłam w sklepie IHerb (na samym końcu podam Wam kod do zakupów, może ktoś będzie chciał skorzystać), a sama firma jest zdecydowanie warta polecenia. Produkują bowiem kosmetyki naturalne, wegańskie (chociaż nie gwarantuję, że cała ich oferta taka jest), wolne od parabenów, sztucznych barwników i chemikaliów. Myślę, że przy okazji poszukam innych produktów od Honeybee, bo różem jestem zachwycona - jak wspomniałam wyżej, jest bardzo delikatny, ale utrzymuje się na skórze długo i daje się łatwo stopniować.

4. Szminka E.L.F w odcieniu PERFECT PINK


Kolejny zakup z IHerb (być może kiedyś poświęcę temu sklepowi oddzielny wpis, bo przyznam się, że jestem od niego uzależniona - kupuję tam regularnie zarówno kosmetyki, jak i - przede wszystkim - probiotyki i suplementy).

Amerykańska firma e.l.f. (skrót od eyes/lip/face) jest dość znana i z tego, co wiem, lubiana, ma szeroką gamę kolorówki i - co istotne - bardzo dobry stosunek jakości do ceny - często jestem wręcz zaskoczona (pozytywnie!), kiedy sprawdzam opinie, a potem wyszukuję cenę danego produktu.

Co natomiast jest wyjątkowego w TEJ KONKRETNEJ szmince to fakt, że jej kolor dopasowuje się do naturalnego pigmentu naszych ust! Tak więc nie sugerujcie się zdjęciem, bo w opakowaniu szminka jest jasnoróżowa, natomiast na każdej osobie będzie wyglądała całkiem inaczej - fajne, co? Dodatkowo daje leciutki połysk (ale bardzo naturalny) i dzięki zawartości masła shea nawilża usta. Same plusy. Ja jestem bardzo zadowolona, bo na moich ustach daje efekt naturalny, ale jednocześnie podkreślony, a nie przerysowany. Idealna szminka na co dzień.

5. No i last but not least, czyli mój najnowszy nabytek (a właściwie prezent, bo dostałam go na urodziny, czyli naprawdę niedawno) - to woda perfumowana L'OCCITANE TERRE DE LUMIERE



Zapach ten "chodził" za mną od dłuższego czasu, ale niestety nie należy on do najtańszych, więc postanowiłam poczekać do urodzin właśnie i poprosić o niego najbliższych. I nie żałuję, bo od ponad dwóch tygodni jest ze mną dzień w dzień, a ja jestem nim nadal zachwycona. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że niewiele jest rzeczy tak subiektywnych jak preferencje zapachowe, więc oczywiście polecam przetestowanie go na swojej skórze.
Poniżej wkleję Wam informację z oficjalnej strony L'Occitane, gdzie będziecie mogły zorientować się, jakie są w nim nuty. Od siebie powiem tak - jest słodki, ale nie mdląco-męczący, w dodatku na skórze (mojej) zmienia się w coś ziołowo-miodowego, z lekkim powiewem lawendy. Wiem, że wiele osób zarzuca L'Occitane podszywanie się pod Mon Guerlain, ale ja się z tym nie zgadzam - psikałam się obiema wodami i Terre de Lumiere podeszło mi zdecydowanie bardziej. Tak więc - jak zawsze - warto sprawdzić na sobie.

Nuty głowy

różowy pieprz

bergamotka z Włoch Orpur

absolut z nasion piżmiana Orpur


Nuty serca

lawenda Orpur

miodowy wosk pszczeli z Laosu Orpur


Nuty bazowe

akacja

olejek z gorzkiego migdała

tonka z Wenezueli Orpur

Sylkolide (piżmo syntetyczne)


I to tyle na dziś, moi drodzy. Jak widać - wpis ewidentnie weekendowy (ale jest!). Zresztą co tu dużo mówić - sama lubię podglądać, czego używają inni, więc czemu nie miałabym się tym podzielić z Wami? A jeśli macie coś fajnego do polecenia (albo chcecie wyrazić swoją opinię na temat któregoś z ww produktów), to wiadomo, że z chęcią poczytam komentarze! 

PS. jeszcze tylko obiecany kod do sklepu IHerb. Działa to w ten sposób, że jeśli zarejestrujecie się, korzystając z poniższego linka lub przy realizacji zamówienia podacie ten kod: MTZ968, to do Waszych pierwszych zakupów dostaniecie rabat od 5$ (przy zakupach do 40$) do 10$ (przy kwocie powyżej 40$). Jak widać - opłaca się skorzystać :) Pamiętajcie jednak, że działa to wyłącznie przy pierwszych zakupach na IHerb! 

Link do zakupów:

https://pl.iherb.com/?rcode=MTZ968

KOD: MTZ968


A tymczasem miłej soboty i do napisania wkrótce!

niedziela, 18 czerwca 2017

#SERIALE Co obejrzałam//oglądam 2

Idąc za ciosem, dziś daję Wam znać o kilku serialach, jakie obejrzałam przez te kilka miesięcy i tych, które oglądam nadal. Czy wszystkie polecam? Niekoniecznie. Ale o tym przekonacie się sami za chwilę. 



zdjęcie z serwisu IMDB

To jest nowa produkcja i powiem od razu - jeśli ktoś uwielbiał Hannibala, a po jego zakończeniu odczuwa wewnętrzną pustkę i gorączkowo szuka czegoś, co ją wypełni, to niech już nie szuka, tylko zabiera się za oglądanie. Albowiem serial ten wyszedł spod ręki Bryana Fullera i to widać od pierwszych sekund. Wizualnie jest to prawie taki sam majstersztyk, jak wspomniany Hannibal - poszczególne sceny (nawet te maksymalnie krwawe i obiektywnie dość obrzydliwe) mają w sobie wyszukane piękno (choć jednocześnie wywołują spory dyskomfort). Ogólnie serial oglądam z rosnącą ciekawością, bo zrobiony jest świetnie, chociaż przyznam się, że pojęcia nie mam, w jaką stronę zmierza fabuła. No, ale faktem jest, że zupełnie nie znam powieści Neila Gaimana, na której oparta jest ta historia, więc nie wiem, czego się spodziewać (co jest plusem).

W telegraficznym skrócie dla tych, którzy ostatni rok przesiedzieli pod jakimś wielkim kamieniem i przegapili tę premierę - to jest współczesna (lub wręcz futurystyczna) wersja historii o reinkarnacji bogów i bóstw, którzy przygotowują się do walki o dominację. A w samym środku tej intrygi znajduje się główny bohater, Shadow Moon, który właśnie wyszedł z więzienia i zmaga się z osobistą tragedią.

Właściwie opisywanie fabuły nie ma tu najmniejszego sensu, bo tę opowieść trzeba po prostu chłonąć i dopiero później ewentualnie się nad nią zastanawiać - faktem jest, że podoba mi się zestawienie bogów symbolizujących to, co w znacznej mierze odeszło w zapomnienie, tradycji i dawnych wartości z ultranowoczesnymi bóstwami reprezentującymi przyszłość. Po kilku odcinkach jestem bardzo ciekawa, co będzie dalej i cieszę się na kolejny sezon.

No i nie mogę zapomnieć o aktorstwie - o Ricky'm Whittle, grającym Shadow Moona w życiu nie słyszałam i zastanawiam się, gdzie on się uchował, bo jest świetny (i do tego tak cholernie przystojny, że skarpetki opadają!!!). No a Ian McShane, jak ktoś celnie ocenił - chyba urodził się, żeby zagrać Mr. Wednesdaya (pomyśleć tylko, że tę postać miał zagrać pierwotnie Nicolas Cage - brrrr!!!!). Wisienką na torcie (póki co) jest jak zwykle cudowna Gillian Anderson jako Media. 

Ostrzegam jednak, że jeśli jesteście bardzo wrażliwi na brutalne i krwawe sceny, to Wasze nerwy mogą zostać wystawione na ciężką próbę - tu właściwie co najmniej połowa scen wywołuje u widza coś w rodzaju zachwytu zmiksowanego z totalnym obrzydzeniem (Hannibal się kłania). 

***
Jako, że lubię właściwie wszystko, co dziwne, nie mogłam oczywiście przegapić kolejnej oryginalnej produkcji, czyli Legionu.

zdjęcie z serwisu IMDB

I tu podobnie jak wyżej - ciężko jest opisać fabułę. Jest ona bowiem tak złożona, że właściwie co chwilę odkrywa się kolejną warstwę - wszystko zaczyna się od tego, że poznajemy głównego bohatera - Davida (świetny Dan Stevens, który przeszedł bardzo daleką drogę od nieco drętwego Matthew z Downton Abbey), który przebywa jako zdiagnozowany schizofrenik w szpitalu psychiatrycznym. No i tu zaczyna się zabawa - okazuje się, że jego choroba to tak naprawdę nie choroba (a może jednak?), tylko David jest jednym z najpotężniejszych mutantów, nieświadomym swoich zdolności. Trafia pod opiekę grupy innych osób o specjalnych "talentach", która w międzyczasie prowadzi walkę o przetrwanie. Opis brzmi beznadziejnie, bo tak jak wspomniałam, serial ten jest wielowymiarowy i w momencie kiedy myślimy, że już wszystko wiemy i nic nas specjalnie nie zaskoczy, nagle następuje obrót o 180 stopni i lądujemy niemal w punkcie wyjścia. 

Zastrzegam, że nie trzeba wcale lubić historii o mutantach, żeby wciągnąć się w Legion - wystarczy oglądać to z otwartą głową i trochę pozastanawiać się, jak to właściwie jest z osobami uznanymi za psychicznie chore - a co jeśli one tak naprawdę wskoczyły po prostu na kolejny, wyższy poziom ewolucji? :) 
***
Na koniec dorzucę serial, na punkcie którego młodsza część internetu oszalała, a z którym ja osobiście mam spory problem. Mowa o: 

zdjęcie z serwisu IMDB

Dla tych z Was, których ominęły bardzo nasycone emocjami dyskusje na ten temat, wspomnę pokrótce, że to serial o nastolatce, która popełniła samobójstwo (nie bójcie się, nie zdradzam tutaj jakichś kluczowych informacji, wszystko jest w oficjalnych opisach). Tyle że tutaj historia jest odwrócona - czyli śmierć Hanny jest punktem wyjścia. Zostawiła ona bowiem po sobie komplet kaset, na których omówiła wszystko, co jej się przydarzyło i co doprowadziło ją do tragicznego końca (tytułowe 13 powodów). Brzmi intrygująco, prawda? Zgadzam się.

Ale. A właściwie ALE.

Tym, co sprawia, że mam niemały problem z poleceniem tej produkcji komukolwiek jest sposób, w jaki twórcy przedstawiają samobójstwo. Otóż tu jest ono pokazane jako zemsta na tych, którzy byli dla bohaterki podli. W związku z czym ona im "pokazuje", że nawet zza grobu potrafi im nieźle dokopać.

I to jest największy zonk z tym serialem.

Wiem oczywiście, że tak naprawdę nie jestem nawet targetem twórców (wiekowo podchodzę już niestety pod grupę rodziców), ale może właśnie dlatego tak wyraźnie rzucają mi się w oczy wszystkie słabości tej historii. Pomijam już kompletnie nierealne nagromadzenie wszelakich nieszczęść, jakie mogą spaść na jedną dziewczynę, ale do tego dochodzi jeszcze irytująca dwuwymiarowość właściwie wszystkich postaci. A nie, przepraszam - właściwie wszyscy przedstawieni tu dorośli są jednowymiarowi - to są postaci wręcz karykaturalne, bo serio nie jestem w stanie sobie wyobrazić, że pies z kulawą nogą nie zorientowałby się przez tak długi czas, że coś jest nie tak. Do tego jeszcze właściwie żadna z osób nie wzbudza sympatii - Hanna, która chyba z założenia miała być fajną i wyluzowaną dziewczyną z sąsiedztwa jest tak denerwująca, emocjonalnie niedojrzała i naiwna, że przez połowę czasu miałam ochotę nią potrząsnąć i powiedzieć "dziewczyno, weź się w garść i zajmij się czymś, zamiast dramatyzować!". Nawet Clay, który nieco ratuje całą historię. momentami zachowuje się, jakby jego postać pisało pięć różnych, nie konsultujących się ze sobą osób.

Tak więc mimo wielkiego szału, jaki wywołał ten tytuł, ja jestem na nie. Powiem więcej - nie chciałabym, żeby moja hipotetyczna nastoletnia córka oglądała coś, co mocno sugeruje, że samobójstwo służy do "odegrania" się na tych, którzy nas skrzywdzili. Ten przekaz to moim zdaniem najbardziej niepokojąca i niebezpieczna rzecz związana z tą historią - wzmocniona dodatkowo faktem, że serial naprawdę wciąga (nawet jeśli tak jak ja, ogląda się go z rosnącą niechęcią). 

Na sam koniec napiszę jeszcze tylko, że dużym (jeśli nie jedynym) plusem tej historii na pewno jest muzyka. Myślę, że wiele młodych osób odkryło m.in. dzięki niemu  Joy Division, a z kolei kawałek pt. The Night We Met Lorda Hurona zostanie ze mną na długo. 

***
Miałam jeszcze zamiar wspomnieć o najbardziej wyczekiwanym powrocie ever, czyli 3 sezonie Twin Peaks (ci z Was, którzy są ze mną długo lub znają mnie osobiście, wiedzą, że to jest mój absolutny numer 1 wśród wszystkich seriali świata - poświęciłam mu zresztą oddzielny wpis TUTAJ). Postanowiłam jednak, że zaczekam do końca, bo po 6 dotychczasowych odcinkach ciężko cokolwiek powiedzieć, poza WTF, które ciśnie mi się na usta właściwie co 5 minut :) No i nadal czekam na Audrey Horne, bo bez niej ten serial dla mnie nie istnieje. Tak więc nie bójcie się, na pewno jeszcze wrócimy do tego tematu.

zdjęcie z serwisu IMDB

Standardowo ciekawi mnie, czy widzieliście któryś z ww tytułów, a jeśli tak, to co o nich myślicie. A może macie swoje typy do polecenia (lub unikania)? Zawsze chętnie zbieram kolejne inspiracje!

A jeśli ktoś czuje niedosyt, to TUTAJ  jest poprzedni wpis z tej serii. 

piątek, 16 czerwca 2017

Dzień dobry, czy zastałam Jolkę?

Khm, khm.

Gdyby to był serial telewizyjny, w tym momencie na ekranie pojawiłby się napis:

9 miesięcy później...

a potem oczywiście akcja ruszyłaby dalej z kopyta, bez zbędnej zwłoki. 

Ale że nie jest to serial (mimo że niekiedy mam co do tego poważne wątpliwości), to tym najwierniejszym z Was, którzy nie postawili jeszcze na mnie krzyżyka, należą się ze dwa słowa wyjaśnienia, co się ze mną działo, kiedy mnie nie było. 

Otóż moi drodzy - banał nad banałami - życie mnie dopadło. A konkretniej praca. Tak, wiem, narzekałam, jak jej nie było, a kiedy już ją mam, to mam chęć narzekać jeszcze bardziej. Bo owa praca nie dość, że wyssała ze mnie praktycznie całą życiową energię i entuzjazm, to jeszcze pozbawiła mnie wszelkiej kreatywności. Właściwie spokojnie mogłabym napisać książkę (i to w paru tomach) o sytuacjach, z którymi zetknęłam się w ciągu ostatnich kilku miesięcy i wierzcie mi, że byłby to niezły komediodramat. Z elementami horroru. Zakończony rozstrojem nerwowym głównej bohaterki. No, ale cóż, człowiek (oraz dwa wiecznie puste kocie brzuchy) na samym powietrzu długo nie pociągnie, więc chcąc nie chcąc (choć zdecydowanie bardziej NIE chcąc), dzień po dniu zwlekam się z łóżka, mamrocząc pod nosem "pracuję, żeby moje koty miały godne życie"... Żeby jeszcze tylko te dwa małe łobuzy doceniały moje poświęcenie...No ale wiadomo - od kochania to można mieć psa. A kot jest istotą wyższą. 

A co poza tym, że podpieram się nosem ze zmęczenia, a i tak nie mogę spać? Otóż stuknęła mi właśnie ... nie wchodząc w szczegóły - powiedzmy, że kolejna 18-tka z hakiem :) Nie żebym jakoś mocno się przejęła tą zmianą kodu, bo w sumie mentalnie i tak od lat oscyluję gdzieś w okolicach dwudziestu paru lat, ale tak jakoś wzięło mnie na wszelakie rozważania. No i między innymi stwierdziłam, że jednak spróbuję tu zajrzeć od czasu do czasu i zarzucić jakiś niespecjalnie wymagający intelektualnie temat, choćby po to, żeby pobudzić do myślenia te moje kilka szarych komórek, które jeszcze się ostały. Bo jak by nie patrzeć, lubię to miejsce i szkoda byłoby je tak całkiem zmarnować. Prawda? Dobra, nawet jeśli będę gadać wyłącznie do siebie - zawsze to lepsze niż rozwiązanie zastosowane przez bohatera filmu Falling Down (to ten z Michaelem Douglasem i kijem bejsbolowym, jakby ktoś nie pamiętał). 

Myślę, że za jakąś chwilę podzielę się z Wami kilkoma serialowymi ulubieńcami, bo to jest jeden z moich stałych sposobów na odreagowywanie stresu i trochę mi się tych tytułów uzbierało w międzyczasie. 

Dam też znać, co ciekawego przeczytałam/czytam. 

Ale to za moment, jak już złapię oddech i wyjdę z szoku, że jednak coś mi się udało tu napisać :) 

Swoją drogą ciekawe co u Was słychać - mam nadzieję, że życie jest dla Was łaskawsze niż dla mnie. 
Follow on Bloglovin
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...